Fundacja Mistrzom Sportu
18.Dywizja Zmechanizowana im. gen. broni Tadeusza
Creative Green

GŁÓWNI PARTNERZY

Quanta cars
Fight Time
Gorący potok
Masters
VOYTEX
OCTAGON - polska marka sportowa

PARTNERZY

"Mistrzowie Polskiego Związku Kickboxingu" - Łukasz Jarosz, mistrz świata i Europy zawodowców oraz amatorów

22.01.2019
"Mistrzowie Polskiego Związku Kickboxingu" - Łukasz Jarosz, mistrz świata i Europy zawodowców oraz amatorów
"Mistrzowie Polskiego Związku Kickboxingu" - Łukasz Jarosz, mistrz świata i Europy zawodowców oraz amatorów
Redakcja: Co takiego spodobało się panu w kickboxingu, że w dość późnym wieku zaczął trenować ten wspaniały sport?
 
Łukasz Jarosz: Wywodzę się z karate i oyama karate, w której to formule byłem 3-krotnym Mistrzem Polski, startowałem w Mistrzostwach Europy w Holandii i w Mistrzostwach Świata w Nowym Jorku. Kickboxing zawsze mi się podobał, uwielbiałem oglądać takich mistrzów, jak Marek Piotrowski czy Józef Warchoł, później poznałem pierwszego polskiego Mistrza Świata Piotra Siegoczyńskiego. Można było boksować, uderzać rękawicami, można było nokautować i to mnie kręciło. W Rabce-Zdroju, gdzie mieszkam od urodzenia, nie było wtedy kickboxingu, dlatego zaczynałem od karate. Dozwolone były kopnięcia kolanami, niski kopnięcia i nokautowanie rywali. Ale kiedy w Rabce pojawił się trener Tomasz Mamulski bez zastanowienia w wieku 22 lat zająłem się kickboxingiem i po roku pojechałem na swoje pierwsze MP.
 
Pańska kariera na ringach była nie tylko błyskotliwa, ale wręcz piorunująca. Finały Mistrzostw Polski, a następnie złote medale MŚ i ME. Wielu zawodników długie laty czeka na takie sukcesy.
 
Zawsze stawiałem sobie wysokie cele, a do ich realizacji dochodziłem ciężką pracą, w narożniku ze znakomitym trenerem Mamulskim. Mistrzostwo Polski, Europy, Świata - wszystko osiągnąłem za sprawą niezliczonych godzin spędzonych na sali treningowej. Miałem dar od Boga do sportów walki, ale talent zawsze musi być poparty niesamowitym wysiłkiem. Na pewno dużo dały mi również wcześniejsze treningi karate, bowiem wiele już potrafiłem przechodząc do kickboxingu.
 
Tomasz Mamulski mocno musiał "zmieniać" karatekę na kickboxera?
 
Chodziło głównie o zadawanie ciosów bokserskich, musiałem przestawić się na dłuższe dystansowanie. Muszę przyznać, że pod jego okiem z treningu na trening byłem coraz lepszy i naprawdę fajnie wyglądała nasza praca. Ja miałem świetny kontakt z Tomkiem Mamulskim i w drugą stronę działało to tak samo.
 
Dlaczego na samym początku zmienił pan formułę z full contact na low kick?
 
Za czasów karate poznałem niskie kopnięcia, dlatego mając wachlarz technik z full contact mogłem świetnie radzić sobie w low kicku. Zostałem Mistrzem Europy tak naprawdę zanim zaczęła funkcjonować kadra Polski w tej wersji kickboxerskiej. Podobnie było z K-1, bowiem gdy wygrałem pierwszy zawodowy turniej w Polsce, konkretnie we Wrocławiu, reprezentacja Biało-Czerwonych K-1 Rules także jeszcze nie funkcjonowała. Zawsze byłem o krok do przodu przed wszystkimi. Jeszcze raz wrócę do czasów wspomnianych Piotrowskiego, Warchoła czy Przemysława Salety, których walki oglądałem w telewizji, a potem próbowałem naśladować na treningach. Swoich faworytów miałem też w wielkich turniejach K-1 w Japonii, uczyłem się i wzorowałem się na wielu ikonach tej formuły.
 
Złoty medal ME wywalczył pan w czarnogórskiej Budvie, a rok później sięgnął po złoty krążek MŚ w marokańskim Agadirze w wadze +91kg. Wraca pan wspomnieniami do turniejów sprzed kilkunastu lat?
 
Oczywiście, mógłbym ze szczegółami opowiedzieć o każdej walce na obydwu zawodach. W ME w Czarnogórze w pierwszej walce znokautowałem rywala z Węgier. W następnej rundzie spotkałem się z Rosjaninem, ówczesnym 2-krotnym Mistrzem Świata, czego wtedy nie wiedziałem. Byłem w świetnej formie i pokonałem go jednogłośnie na punkty. Finałowym przeciwnikiem miał być Włoch, ale zrezygnował z pojedynku. Moim zdaniem po prostu się przestraszył I dlatego nie wyszedł do ringu. Oglądałem jego walki i nie był fenomenalnym zawodnikiem, wiedziałem, że bez problemów poradzę sobie i zdobędę złoty medal.
 
W MŚ w Maroku stoczyłem 4 walki, ale muszę opowiedzieć o dosyć długich i zakończonych przedwcześnie przygotowaniach do zawodów. Otóż miesiąc przed wyjazdem doznałem naderwania mięśnia dwugłowego i do pierwszej walki nie mogłem ćwiczyć, skupiłem się na rehabilitacji. Dopiero na miejscu, w Agadirze, pod okiem trenera Tomasza Skrzypka przeprowadziłem pierwszy trening po dłuższej przerwie. Ale miało to też swoje plusy, bowiem odpocząłem, zregenerowałem się i bardzo zmotywowany przystąpiłem do turnieju. Pierwszego z oponentów Kazacha pokonałem na punkty. W tamtym pojedynku nie czułem się zbyt dobrze, potem z walki na walkę było lepiej, chociaż warunkami fizycznymi ustępowałem rywalom, byłem mniejszy i lżejszy. Tunezyjczyk, tak jak Kazach, był liczony, ale potyczka trwała na pełnym dystansie. Wreszcie w półfinale trafiłem na zawodnika z Afganistanu, niepozornego grubaska, który sprawił mi wiele trudności. Wcale nie był wolny i słaby. Okazał się szybki i silny, chociaż i jego udało mi się powalić na deski. Do finału z Bośniakiem przystępowałem z kolejnymi kontuzjami, których przybywało w trakcie zawodów. Ale byłem takiej dyspozycji fizycznej i psychicznej, że nic nie mogło mnie powstrzymać. Przez walkę o złoto przeszedłem jak burza, rywal z Bałkanów też był liczony, ostatecznie jednak dotrwał do końcowego gongu.
 
W ciągu trzech sezonów osiągnął pan wszystko w karierze amatorskiej i jednocześnie z sukcesami rozpoczął starty zawodowe.
 
Miałem 25-26 lat i trzeba było się utrzymywać, dlatego w tygodniu trenowałem, a w weekendy obstawiałem bramki na dyskotekach. Miałem czas na spokojne przygotowania do walk zawodowych. Wspominałem o turnieju we Wrocławiu, gdzie w finale pokonałem Rafała Petertila. Wszystkich rywali znokautowałem w 1 rundzie. Potem były kolejny pojedynki, różne nazwiska naprzeciwko, jak Łukasz Jurkowski, którego też pokonałem w 1 rundzie. W turnieju w Nowym Targu z udziałem 8 zawodników ponownie każdego z rywali znokautowałem w 1 rundzie, a w finale wygrałem z Marcinem Różalskim w 2 rundzie. Walczyłem w barwach holenderskiej grupy, zostałem Mistrzem Świata ISKA w 2006 roku. Walka w Wiedniu z Turkiem przeszła do historii, ponieważ zakontraktowana była na 12 rund w low kicku, a co najważniejsze w 8 rundzie złamałem nogę, zaś w kolejnej znokautowałem przeciwnika. Potem broniłem tytułu w pojedynku z kickboxerem z Bałkanów, którego znokautowałem w 3 rundzie. Bardzo miło wspominam pracę w Holandii z najlepszymi na świecie. W ostatniej walce, organizowanej przez Holendrów, w Gdyni pokonałem w 2 rundzie młodego wtedy Michała Olasia. Kolejnych propozycji mi nie brakowało, ale nie były to oferty ciekawe finansowo, a ja byłem już na etapie budowy domów, więc szukałem pieniędzy, a karierę zawiesiłem na długie lata. Ważnym powodem były też kontuzje. Zacząłem prowadzić klub w Rabce, zresztą mam go do dziś, ale wkrótce będę już na swoim, z czego się bardzo cieszę. Trenuje ponad 100 osób, i dzieci i dorośli, a ja mam satysfakcję, że jako mistrz świata znam każdego z moich podopiecznych, bowiem prowadzę wszystkie treningi. W nowym miejscu dojdą jeszcze inne sporty.
 
Co sprawiło, że ponad 8-letniej przerwie wrócił pan do kickboxingu?
 
Mam świetne wspomnienia, zwiedziłem cały świat, byłem mistrzem świata i Europy i jestem - co istotne - zdrowym człowiekiem. Ale kiedy pojawiła się propozycja od Marcina Najmana walki na PGE Stadionie Narodowym z Michałem Wlazło, podjąłem rozmowy. Raz, że przez te wszystkie lata nie leżałem przed telewizorem, tylko codziennie trenowałem - nie tylko na swojej sali, ale też jeździłem na nartach, biegałem z moimi psami. Dlatego mogłem spokojnie znów rozpocząć ciężkie przygotowania. Chciałem znów poczuć emocje, adrenalinę i wszystko wyszło świetnie. Potem przyjechał do Rabki Sławomir Duba, szef DSF Challenge, i zaproponował kolejny występ. Dogadaliśmy się na 3 walki za bardzo dobre pieniądze. Takiej oferty nie spodziewałem się. W ogóle teraz są bardzo dobre czasy dla kickboxingu. Chłopaki mają sporo gal, które fajnie są organizowane i pokazywane w telewizji. A wiadomo, że jak jest transmisja, to i sponsorzy się pojawiają. Gale DSF pokazuje TVP Sport, co jest dużym plusem. Kiedyś dziwiło mnie, że PZKB nie ma swojej grupy zawodowej, ale teraz wszystko zmienia się na lepsze w Związku. Współpraca prezesów Siegoczyńskiego i Duby sprawiła, że stworzyli coś wielkiego i tak to powinno wygląda. Zawodników mamy świetnych i warto ich pokazywać.
 
Spotka się pan jeszcze raz z Marcinem Różalskim?
 
Rozmawiając z panem Dubą ustaliliśmy, że ta trzecia walka miałaby się odbyć właśnie z Marcinem. W wywiadach Różalski też mówił, że chce tego rewanżu. Ja jestem takim zawodnikiem, który zawsze walczy z tym rywalem, którego wystawią organizatorzy, z ich wyborami nie dyskutuję. Obaj mamy duże nazwiska i możemy dać super walkę w K-1. Nasz wiek nie stanowi problemu. A jeśli chodzi o młodych zawodników, niech oni walczą między sobą i piszą swoją historię, my z Marcinem już napisaliśmy piękne rozdziały w kickboxingu. Dlatego mogę toczyć takie superfighty, ale z innymi bardzo doświadczonymi zawodnikami. Cieszę się, że mam następców w Jarosz Fight Club i oni kiedyś, w co wierzę, dojdą do wielkich sukcesów.
 
Ma pan czas na jakieś pozasportowe zainteresowania?
 
Staram się dużo trenować, ale też jak najwięcej czasu poświęcać rodzinie - mam żonę Monikę i dwoje dzieci, synek ma rok cztery miesiące, a córka 3 lata osiem miesięcy. Uwielbiam spędzać czas z dzieciaczkami. Jestem szczęśliwym człowiekiem, niczego mi nie brakuje. Oczywiście są takie momenty, że zamiast pobawić się czy iść na spacer z moimi pociechami, muszę odpocząć i przygotować się do wieczornego treningu, żal mi wtedy ogromnie, ale wiem, że mam jeszcze ważne cele sportowe.
WSPÓŁPRACA:
WAKO
WAKO EUROPE
Ministerstwo Sportu
Antydoping
Prawo Sportowe
Fundacja Mistrzom Sportu
SportAccord
IWGA
Fisu
Polski Komitet Olimpijski
18.Dywizja Zmechanizowana im. gen. broni Tadeusza Buka
Centralny Ośrodek Sportu
Copyright 2014 - 2024 Polski Związek Kickboxingu
Created by: KREATORMARKI.PL