Jest pan jednym z najdłużej pracujących szkoleniowców w reprezentacji Biało-Czerwonych. Jakie były początki trenera Tomasza Janowicza w kadrze narodowej?
Kilkanaście lat temu, na początku tego stulecia, kiedy reprezentację seniorów light contact prowadził Andrzej Garbaczewski, nie było oddzielnej juniorskiej drużyny narodowej. Po prostu byli oni "doklejeni" do grupy seniorskiej. Miałem w kadrze kilku swoich zawodników z klubu, dlatego Związek zaproponował mi wyjazd na Mistrzostwa Świata Juniorów do Włoch i poprowadzenie ekipy light contact. W tamtych czasach startowali np. mój podopieczny Przemysław Rekowski, który nie zrobił międzynarodowej kariery seniorskiej z powodu kontuzji kolana, czy też Emilia Szabłowska, dzisiejsza trenerka kadry kadetów pointfightingu. W tamtym czasie nie mieliśmy zgrupowań kadry, wszyscy zawodnicy w klubach szykowali się do zawodów mistrzowskich. Potem w dobrych czasach były dwa obozy dla kadry i mam nadzieję, że do tego wrócimy, choć zdaję sobie sprawę, że decydującą sprawą są finanse.
Praca z juniorami jest o tyle trudna, że pojawiają się w reprezentacji na rok-dwa, czasem trzy, a potem przechodzą do seniorów i pojawiają się nowe bardzo młode osoby?
To prawda, że kadra juniorów ma określoną charakterystykę, to reprezentacja "rotacyjna", ale nie nazwałbym tej pracy "trudną". Zawodnicy kończą wiek juniora i przechodzą do seniorów, to normalny proces. Jakimś kłopotem jest selekcja na Mistrzostwa Świata czy Europy, bowiem poszczególne formuły mają oddzielnie Mistrzostwa Polski, zdarza się, że w poszczególnych wagach wygrywają te same osoby, a potem muszą wybrać te wersje, w których będą startować w imprezach międzynarodowych. Nie zawsze jest to light contact, dlatego trzeba wybierać potem z grona srebrnych czy brązowych medalistów. Generalnie teraz jest i tak łatwiej, ponieważ powstały kadry kadetów i bardzo wcześnie ci zawodnicy zdobywają międzynarodowe doświadczenie. Kiedyś jadąc na MŚ czy ME Juniorów nie mieli obycia na zagranicznych matach, a w takiej sytuacji zawsze debiuty są ciężkie. Dziś czują się pewniej, wręcz komfortowo, bo znają smak rywalizacji w kadetach z rywalami z innych krajów.
Podczas ubiegłorocznych MŚJ we Włoszech srebrny medal zdobył Przemysław Kalisz (SKF Boksing Zielona Góra) w wadze -57kg, a brązowe -70kg Paulina Stenka Paulina (GOSRiT Luzino), -79kg Krystian Rzepka (Zamek Kurzętnik), -94kg Filip Chmera (KKT Bałtyk Koszalin).
To bardzo dobry wynik, chociaż do pełni szczęścia zabrakło złotego krążka. Zawsze i zawodnika i trenera cieszy medal, choć pełnia szczęścia jest po wysłuchaniu Mazurka Dąbrowskiego. Tego nam ostatnio zabrakło, ale z drugiej strony większość tej kadry zostaje na ten sezon w juniorach i jestem optymistą jeśli chodzi o Mistrzostwa Europy. Wracając do turnieju w Italii na pewno naszym sprzymierzeńcem nie są sędziowie. Nie mam zamiaru się skarżyć, ale w wielu walkach nie docenili polskich reprezentantów.
Wielkim odkryciem okazał się Krystian Rzepka, który jakoś za mocno nie wyróżniał się na krajowym zgrupowaniu, a za to znakomicie walczył z zagranicznymi rywalami we Włoszech. Może nie w pełni mobilizował się na pojedynki z kolegami z kadry, a na mistrzostwach był genialny. Sprawił dużą niespodziankę. Z kolei Zuzia Kalbarczyk miała kłopoty zdrowotne i nie mogła pokazać pełni umiejętności, natomiast Oskar Zawiślak znów miał pecha, bowiem zaraz na początku trafił na przeciwnika, który potem docierał do finału. Tak jak w tej, tak również we wcześniejszych latach, nie brakuje osób o bardzo dużym potencjale. Kiedyś byli to Jarosław Daschke, Łukasz Wichowski i wielu, wielu innych, a obecnie znów mamy grupę bardzo utalentowanych kickboxerów.
Wierzy pan, że z polskim młodzieżowym kickboxingiem będzie coraz lepiej?
Jestem o tym przekonany, gdyż kickboxing ponownie należy do sportów bardzo popularnych. W przeszłości było dobrze jeśli chodzi o zainteresowanie naszą dyscypliną, potem gorzej, a teraz kickboxing znów przeżywa swój renesans. Wielka w tym zasługa klubów i Polskiego Związku Kickboxingu na czele z prezesem Piotrem Siegoczyńskim. Przykłada dużą wagę do tego, aby kickboxing pojawiał się w mediach elektronicznych i społecznościowych. Jesteśmy widoczni, ludzie też widzą, że sporo dobrego u nas się dzieje i doceniają te pozytywne zmiany. Inna sprawa to wybór formuły przez danego zawodnika czy zawodniczkę. W formułach planszowych startuje więcej kickboxerów niż w twardych formułach ringowych, a co za tym idzie droga do medalu w light contact jest dłuższa.
Mistrzostwa Europy Kadetów i Juniorów odbędą się pod koniec sierpnia na Węgrzech, a zatem przed pańskimi i innych trenerów podopiecznymi jeszcze półroczny okres przygotowań. Zmieńmy nieco temat, jak pan trafił do kickboxingu?
Mój ojciec boksował z sukcesami w latach 60., czyli najlepszym okresie dla polskiego pięściarstwa. Często towarzyszyłem mu na salach treningowych różnych klubów ekstraklasy, których barwy reprezentował. I tak jak on chciałem boksować, ale rodzice nie zgadzali się. W tamtym czasie grałem w koszykówkę i ręczną, ale przestałem rosnąć i zrezygnowałem ze sportów drużynowych. Bardzo późno zacząłem trenować boks w Starogardzie, tutaj też w klubie Wierzyca poznałem trenera taekwondo i zacząłem się uczyć kopnięć. Boks ćwiczyłem pod okiem trenera Rompy, wcześniej sporo się nauczyłem podglądając tatę i jego kolegów. Ale kiedy pan Rompa dowiedział się o zajęciach z taekwondo i kickboxingu, kazał mi wybierać sport. Nie pasowałem do środowiska bokserów, gdzie nie brakowało chuliganów. Skończyłem liceum, potem studiowałem, więc na co dzień obracałem się w innym środowisku. To nie był wybór między dyscyplinami sportu, tylko między środowiskami. Po przenosinach do Stoczniowca Gdańsk wygrywałem turnieje w kickboxingu oraz zdobyłem wicemistrzostwo Polski w kategorii -74kg.
Jak zmieniła się pana kariera sportowa po zagranicznym wyjeździe?
W trakcie studiów w 1989 roku wyjechałem do Ameryki. Początkowo chciałem ustawić się, czyli pracować zawodowo i zarabiać pieniądze, a potem zacząć trenować kickboxing. Zamieszkałem w okolicach Bostonu, w mieście Lynn, ale okazało się, że tam nie ma klubu kickboxerskiego. A kiedy już miałem bilet powrotny do Polski, okazało się, że wreszcie pierwszy powstał. Zdążyłem potrenować raptem 3 tygodnie i wróciłem do ojczyzny. A szkoda, bowiem Amerykanie mieli bardzo dobre zdanie o polskim kickboxingu, cenili odnoszącego sukcesy Marka Piotrowskiego. Po powrocie na salę Stoczniowa, okazało się, że niemal wszyscy dawni koledzy porozjeżdżali się po świecie, podobnie jak legendarny trener Włodzimierz Meller i nie było z kim trenować. Zdążyłem wystąpić tylko w jednym turnieju, wygrałem eliminacje strefowe do Mistrzostw Polski, ale na właściwe zawody nie pojechałem. Ówczesny trener nie dopilnował terminu, nie poinformował o MP i przepadła mi szansa na medal. Po tym przykrym zdarzeniu zdecydowałem, że w takim razie nie będę ćwiczył, bo to nie ma sensu. Obraziłem się na ludzi ze Stoczniowca, ale nie na dyscyplinę. Skończyłem studia, ożeniłem się, zająłem się pracą, a kickboxing przestał być dla mnie bardzo ważny w życiu, choć cały czas o nim pamiętałem...
Przełomem okazał się własny klub Beniaminek 03 Probe Starogard Gdański?
Ok. 25 lat temu założyłem sekcję gimnastyki sportowej z elementami sportów walki. Miałem wtedy tytuł instruktora gimnastyki, a dopiero później zdobyłem odpowiednie uprawnienia w kickboxingu po kursie w Siemiatyczach oraz studiach podyplomowych trenerskich w Białej Podlaskiej. W tym pierwszym zresztą uczestniczyłem z Piotrem Siegoczyńskim. Obecny prezes PZKB był znakomitym zawodnikiem, a obecnie widać jego profesjonalne podejście w roli szefa Związku. Nie zamierzam krytykować poprzedników, ale wraz z Siegoczyńskim przyszedł powiew świeżości i nowości. Wspólnie z wiceprezesem Andrzejem Palaczem, który ma olbrzymie doświadczenie i służy radą, potrafią zadbać o rozwój naszego kickboxingu. Dla Piotra kickboxing jest całym życiem, bardzo mu się chce działać, co cieszy środowisko. Kolejna sprawa to szansa na włączenie kickboxingu do programu Igrzysk. Jeśli tak się stanie, ten sport niesamowicie dużo zyska.
Jak wyglądały dalsze losy kickboxingu w Starogardzie?
Firma sponsorująca i wspierająca Probe została do dziś, a po odłączeniu od OSiR, który nie mógł mieć sekcji wyczynowej, dołączyliśmy do wielosekcyjnego obecnie klubu Beniaminek. Dla mnie kickboxing jest pasją i hobby. Treningi prowadzę codziennie, choć utrzymuję się z innej pracy, jestem dyrektorem Międzyszkolnego Ośrodka Sportowego. Do grona moich zawodników należeli m.in. Wojciech Szczerbiński, który też nie miał sentymentu do Stoczniowa, czy też Iwona Guzowska, która po karierze bokserskiej występowała w naszych barwach w kickboxingu. Nazwisk mógłbym jeszcze sporo wymienić, ale nie chciałbym o kimś zapomnieć, dlatego poprzestanę na tych dwóch z przeszłości oraz Klary Piętak i Adriana Sulewskiego z obecnych czasów.
Dlaczego skoncentrował się pan na light contact, a nie na innej formule?
Muszę przyznać, że moją ulubioną formułą jest full contact, ale w kadrze juniorów tą grupą opiekuje się mój dobry kolega Włodek Trzeciak. Na wyjazdach zawsze dzielimy jeden pokój. Ale przez lata dobrze poznałem wersję light i podczas treningów próbuję, myślę, że z powodzeniem, tak ustawiać zawodników, by później z powodzeniem mogli rywalizować na matach krajowych i zagranicznych. W klubie koncentrujemy się na full contact, największe sukcesy odnoszą Rafał Nguyen, Paweł Dąbrowski czy Ania Knobel.