Dosyć późno, bo wieku 15 lat, trafił pan do sportów walki. Kto był inspiracją do podjęcia treningów przez Damiana Ławniczaka?
Wcześniej trochę grałem w piłkę nożną, poza tym sam dbałem o kondycję, biegając i rozciągając się. Nikt nie musiał namawiać mnie na sporty walki, po prostu połowa lat 90. to był jeszcze czas dość dużej liczby filmów o tej tematyce. Pamiętam, że po krótkim okresie treningów moja ręka pierwszy raz powędrowała w górę po jakichś sparingach wewnątrzklubowych w Poznaniu. Sędzia był, więc te walki musiały być oceniane czy też nawet punktowane. Zresztą od początku rywalizacja mi się podobała, bo lubiłem się bić. Na pewno aniołkiem w tamtym okresie nie byłem. Niski, szczupły, ale zawadiaka. Tak bym scharakteryzował się sprzed ponad 20 lat.
Bardzo szybko zaczął pan odnosić duże sukcesy, jako nastolatek został pan przecież brązowym medalistą Mistrzostw Świata i Europy w formule full contact.
Równocześnie ćwiczyłem pięściarstwo pod okiem trenerów Wojciecha Komasy i Jacka Dreli i to mi bardzo pomagało na ringu kickboxerskim. W ogóle w obu sportach miałem przyjemność pracować z bardzo dobrymi trenerami jak Jakub Cuszlag, Wojciech Kierstein, Radosław Laskowski i wielu innych. Szkoleniowcy szybko uznali, że będę się nadawał, dlatego wystawiali mnie do walk bokserskich. A mając doświadczenie w postaci kilku pojedynków pięściarskich czułem się bardzo pewnie podczas Mistrzostw Polski Juniorów light contact. Byłem już obcykany, wiedziałem na co zwrócić uwagę, a na co spoglądają sędziowie, kiedy muszę zaatakować, a w którym momencie nastawić się na defensywę. Po 10 czy 20 walkach bokserskich wychodziłem do potyczek kickboxerskich niemal jak profesor. A przecież wciąż byłem bardzo młodym zawodnikiem, do tego jak mawiał mój brat w kategoriach "lekkośmiesznych", czyli m.in. piórkowej i lekkiej.
Jak pan zapamiętał swoje pierwsze ME w 1998 roku? To był początek długiego okresu pańskiej przynależności do kontynentalnej i światowej czołówki.
Przed wyjazdem do niemieckiego Leverkusen musiałem zbić kilka kilogramów do limitu -51kg. Dusiłem wagę, ale się udało. Wygrałem walkę z Ukraińcem specjalizującym się w low kicku, a potem przegrałem o finał. Duże zasługi w zdobyciu tego pierwszego medalu miał trener Drela. Podpuścił mnie mówiąc, że wyższy i chudy Ukrainiec to przeciętny kickboxer, którego pokonam jedną ręką, bowiem on niewiele potrafi. Skoro tak, to od razu ruszyłem z kopyta na niego. Wystrzelałem się po dwóch rundach i trzecia należała do niego, ale na szczęście czwartej już nie było. Najważniejsze, że zostałem zwycięzcą tego pojedynku, miałem medal Mistrzostw Europy. Gdybym wcześniej wiedział, że walczę z utytułowanym rywalem na pewno podszedłbym inaczej, spokojniej, rozważniej, głowa też inaczej by pracowała. Nie rzuciłbym się na Ukraińca i możliwe, że przegrałbym. A tymczasem wiedząc, że jestem dobrze przygotowany kondycyjnie, zaryzykowałem od pierwszego gongu. Tempo było mocne, w końcówce brakowało sił, ale udało się wygrać. Potem były Mistrzostwa Świata z udziałem czarnoskórych zawodników, chociaż akurat ich nie było w mojej kategorii. Cieszyłem się, bowiem mając 19 lat byłem już medalistą obu największych turniejów.
Wszystkie sukcesy odniósł pan w wersji full contact? Co było szczególnego w walce pełnokontaktowej?
Specjalizowałem się w formule full contact, bowiem najbardziej pasowała mi do walk bokserskich. Ważne dla mnie były praca na nogach czy technika, także dlatego, że równocześnie występowałem jako pięściarz. Ale startowałem też w wersji light contact w Mistrzostwach Polski, bardziej jako przetarcie i sparingi przed innymi walkami. Zdarzyło mi się też, w zastępstwie, pojechać na Mistrzostwa Świata w muay thai do Tajlandii. Dowiedziałem się dosyć późno, dlatego zabrakło czasu na mocne przygotowania i przegrałem w pierwszej walce z przeciwnikiem z Francji. Boks tajski to jednak zupełnie inna walka, z kopnięciami w uda, z kolanami i do tego w ochraniaczach na klatkę piersiową, które mnie usztywniały i przeszkadzały. Byłem zawodnikiem, który z powodzeniem stosował uniki, balans ciała, chodził na boki, a w tym ekwipunku było to utrudnione.
W jednym z wywiadów mówił pan o trudnych warunkach do trenowania, od lodowatej wody pod prysznicem do braku wsparcia finansowego ze strony Urzędu Miasta Poznania
Mimo że byłem Mistrzem Świata i Europy, wielokrotnym medalistą tych zawodów, nigdy nie otrzymałem złotówki od władz miasta. Nie zasłużyłem na stypendium, mimo że walczyłem w barwach poznańskich klubów. Dostałem jakiś puchar, zresztą mam go na półce za plecami. Ładny, ale on przecież nie zapewni codziennego utrzymania mojej rodzinie. Są pieniądze dla piłkarzy i innych sportowców. Kiedyś dostałem za to stypendium z obecnego Ministerstwa Sportu.
A jeśli chodzi o zimną wodę, nie była ona jakimś wielkim kłopotem. Zawsze twierdziłem, że najważniejsza na treningach w grupie ludzi jest atmosfera. Warunki nie zawsze były idealne, ale dało się pracować. Umyć się można było i w zimnej. Pamiętam, że kiedyś będąc na zgrupowaniu kadry z trenerem Jakubem Cuszlagiem, ćwiczyliśmy na sali gimnastycznej, a nad naszym głowami fruwały... jaskółki. I nikomu nie zawadzały. Wszyscy chcieli trenować, mimo nisko latających ptaków. Ciepła woda była chyba godzinę dziennie, ale jaki to problem? Kąpaliśmy się w pobliskiej rzece i byliśmy szczęśliwi. Może gdybyśmy trenowali inny sport, to byśmy wrócili, bo źle itd., ale nie kickboxerzy!
Jak pan widzi swoje miejsce w historii polskiego kickboxingu?
Mogę się pochwalić tytułami zagranicznymi, 10 złotymi medalami Mistrzostw Polski i jest mi z tego powodu miło, ale gdzie mi tam do najlepszych rodaków. Do tych jak Marek Piotrowski, Przemek Saleta i wielu, wielu innych dużo mi brakuje. Dużo więcej osiągnęli także ci, z którymi toczyłem sporo zaciętych bojów kickboxerskich jak Mariusz Cieśliński. Ja co prawda też byłem multimedalistą MŚ i ME, ale miałem tylko po jednym tytule. Żałowałem, że nigdy nie dostałem walki o zawodowy pas. Będąc Mistrzem Europy i Świata zasłużyłem na taki pojedynek, ale się nie doczekałem. Byłem tzw. kozakiem, a jednak nie dostałem takiego pojedynku o stawkę i przy szerszej publiczności. A nigdzie za granicę nie zostałem zaproszony, bo obawiano się mnie zapraszać, gdyż mogłem pokonać lokalnego faworyta i zepsuć zabawę miejscowym. Więc po im taki kickboxer, który przyjedzie po wygraną, nie tylko po wypłatę.
Wspomniał pan o Mariuszu Cieślińskim, a kogo jeszcze wskazałby pan jako swych najgroźniejszych krajowych i zagranicznych rywali?
Z Mariuszem Cieślińskim chyba więcej pojedynków przegrałem niż wygrałem, a dodatni bilans miałem z innym bardzo dobrym zawodnikiem Tomkiem Makowskim. Trzecim, którego chciałbym wyróżnić, był Maurycy Gojko. I muszę przyznać, że choć nie miał takich sukcesów jak pozostali, to jednak był największym talentem. Szkoda, że nie osiągnął tyle, ile naprawdę mógłby w sporcie. Co do obcokrajowców, nie miałem żadnego takiego, z którym dość często bym walczył. Generalnie najtrudniejsi byli przedstawiciele Europy Wschodniej, tj. Rosjanie, Kazachowie czy Ukraińcy. Kilka razy wydawało mi się, że w jednym roku widzę tych samych chłopaków na przykład w barwach w Rosji, a w następnym sezonie walczyli dla Turkmenistanu czy Kirgistanu, albo jeszcze innej dawnej radzieckiej republiki. Dlatego Rosjanie w ten sposób mogli sobie pozwolić na wystawienie drugiego, też mocnego garnituru swej reprezentacji.
A kiedy poznał pan jedną z legend polskiego i światowego kickboxingu Piotra Siegoczyńskiego, dziś prezesa PZKB?
Będąc na jakimś zgrupowaniu kadry uczestniczyłem w treningach prowadzonych przez Piotrka Siegoczyńskiego. Wielka klasa, wiele nas nauczył.
Kiedy zakończył pan karierę kickboxerską?
Ostatnią walkę stoczyłem ładnych kilka lat temu. Niebawem skończę 39 lat, ale ze sportem w roli zawodnika nie zostałem się, bowiem jeszcze walczę na zawodowych ringach bokserskich. To jest moja praca, ale i cały czas pasja. Poza tym prowadzę z bratem firmę zajmującą się usługami i sprzedażą dronów. Zapraszam na stronę internetową „Poznań z lotu ptaka”.
Gdyby dziś miał pan jeszcze raz zająć się kickboxingiem i sportami walki, ponownie podjąłby pan rękawicę czy wybrał inny sport?
Dużą część życia poświęciłem kickboxingowi oraz boksowi i nie żałuję. Na pewno jakiegoś poklasku czy splendoru nie odczułem po zdobyciu Mistrzostwa i Wicemistrzostwa Świata oraz Europy, ale tego co widziałem nikt mi nie zabierze. Sport, co ważne, to rzesza przyjaciół i znajomych. Z sympatią wspominam wyjazdy na walki i turnieje do Afryki, Azji i obu Ameryk. Do Gujany Francuskiej lecieliśmy z Radkiem Laskowskim na pojedynek bokserski tylko z dowodami osobistymi, bo takie są przepisy dot. krajów będących koloniami państw z Unii Europejskiej. Tak naprawdę nie walczyłem tylko w Australii bądź Nowej Zelandii. Byłoby fantastycznie gdybym dostał jeszcze taką szansę, chociaż zdaję sobie sprawę, że będzie o to trudno.