Nietypowo, bo nie od kickboxingu, ale w temacie pięcioboju nowoczesnego rozpoczynamy rozmowę z Wojciechem Wiertlem, Mistrzem Polski Juniorów z 1985 roku w tej dyscyplinie. W tamtym czasie treningi zaczął Arkadiusz Skrzypaszek, późniejszy Mistrz Olimpijski z Barcelony indywidualnie i drużynowo.
Oczywiście, że znałem i pamiętam Arka Skrzypaszka, byłem od niego rok starszy i wiele razy rywalizowaliśmy w różnych zawodach, ale też razem jeździliśmy w barwach reprezentacji na międzynarodowe imprezy. O 5 lat byłem młodszy z kolei od innych członków złotej drużyny olimpijskiej Macieja Czyżowicza i Dariusza Goździaka.
Przygoda ze sportem zaczęła się w pana przypadku od pływania, jednej z konkurencji pięcioboju. Zresztą wtedy rozgrywany był klasycznie - jednego dnia jedna dyscyplina i całość trwała 5 dni.
Pochodzę z Puław, a jestem wychowankiem Wisły, gdzie przez 5-6 lat trenowałem pływanie. Nie byłem uznawany za super obiecującego pływaka, dlatego mój trener Ryszard Kowalczyk polecił mnie szkoleniowcom kadry pięcioboju nowoczesnego. Uznał, że się nadaję do tego sportu, bo byłem sprawnym chłopakiem i radziłem sobie w różnych konkurencjach. Na specjalne egzaminy pojechałem do Warszawy, a egzaminującym był słynny Janusz Pyciak-Peciak. Testy przeszedłem pomyślnie i na 6 lat przeniosłem się do pięcioboju. Cały okres szkoły średniej i początek studiów spędziłem na treningach tej wymagającej dyscypliny.
Pięciobój składa się ze strzelania, pływania, szermierki, biegu i jazdy konnej. W czym się pan specjalizował?
Podczas zwycięskich dla mnie MPJ wygrałem szermierkę i jazdę konną. Lepszy od rywali byłem w konkurencjach technicznych i to miało decydujący wpływ na ostateczny wynik MPJ. Wywodziłem się z pływania, ale za mocno nie błyszczałem w tej dyscyplinie. Może nie traciłem zbyt wiele na pływalni, ale niektórzy uzyskiwali szybsze czasy. Chyba najlepiej szło mi w szermierce, byłem nawet medalistą Drużynowych Mistrzostw Polski w szpadzie. Moja przygoda z pięciobojem nowoczesnym zakończyła się, ponieważ zdenerwowałem się, gdy po zdobyciu Mistrzostwa Polski nie zostałem powołany do kadry narodowej. Dziś też nie żałuję tej decyzji.
Kończąc wątek "pięciobojowy", znalazłem informację, że w 2010 roku w dwuboju (bieg i pływanie) brązowy medal podczas XVI Ogólnopolskiej Olimpiady Młodzieży wywalczyła Magdalena Wiertel.
Córka startowała w pięcioboju nowoczesnym od dwuboju do czwórboju, bez jazdy konnej. Miała niezłe wyniki, zdobyła też medal MPJ drużynowo, ale w pewnym momencie też pożegnała się z tym sportem.
W pana przypadku, już na studiach na Wyższej Szkoły Wychowania Fizycznego w Warszawie, przyszedł czas na kickboxing i wkrótce na pierwsze sukcesy.
Byłem bardzo aktywnym człowiekiem, a codzienny trening był ważną częścią mojego życia, dlatego po rezygnacji z pięcioboju szukałem nowych wyzwań w sporcie. Kolega z roku namówił mnie na treningi karate u Jarka Rogali, z którym zresztą utrzymuję kontakt do dziś. W tamtej grupie był między innymi Marek Piotrowski, późniejszy najsłynniejszy kickboxer. Dość szybko sekcja przekształciła się w kickboxerską, bowiem Jarek Rogala widząc już ówczesne sukcesy Marka Piotrowskiego wiedział, że są spore możliwości na świetne wyniki w tej dyscyplinie dla większej liczby zawodników. Dobrze sobie radziłem w kickboxingu, a po pół roku treningów zostałem Mistrzem Polski Seniorów w formule full contact, pokonując w finale w 1987 roku Piotra Falendera.
Złoty medal MP w wersji pełnokontaktowej wywalczył pan nieprzerwanie do 1993 roku. W czym tkwiła pańska siła?
Z pewnością dzięki szermierce świetnie pracowałem na nogach, to był mój ogromny atut. Potrafiłem utrzymać dystans jak mało kto. Poza tym zawsze byłem bardzo dobrze przygotowany kondycyjnie. Walczyłem na dużym pressingu i można powiedzieć, że zamęczałem przeciwników. Swego czasu miałem ksywę "Rocky", bo musiałem najpierw przyjąć, by potem oddać. Szczególnie istotna była moja ambicja, wchodziłem do ringu nie po to, by się bić, ale by wygrać. Jeszcze raz podkreślę zasługi pięcioboju, bo ogólną sprawność, kondycję i wspomnianą pracę nóg wyniosłem z tego sportu.
Zwyciężał pan rok po roku w MP full contact. Czy był jeden rywal, z którym najczęściej spotykał się pan w finale?
Nie, nie przypominam sobie "stałego" przeciwnika. O pierwszym mówiłem, ale Piotrek Falender, który miał lepsze warunki fizyczne - był wyższy ode mnie, potem walczył w -71kg, a ja zostałem w wadze -67kg.
W tamtym czasie poznał pan rok starszego od siebie Piotra Siegoczyńskiego, wielokrotnego Mistrza Świata i Europy, dziś prezesa Polskiego Związku Kickboxingu?
Piotr trenował wtedy na Politechnice, a ja w AZS AWF. Trener kadry i późniejszy prezes PZKB Andrzej Palacz organizował wspólne sparingi i właśnie wtedy rywalizowaliśmy ze sobą. Oficjalnej walki nie stoczyliśmy, bowiem Piotr był lżejszy. Jako zawodnik osiągnął bardzo dużo i jak najbardziej zasłużenie. A zdobyć i obronić wtedy tytuł Mistrza Świata semi contact nie było łatwym zadaniem. Piotr był świetnym zawodnikiem, obdarzonym niesamowitym refleksem i wyczuciem dystansu. Walczył bardzo inteligentnie, wykorzystując swoje cechy motoryczne. Potem z sukcesami prowadził KS Piaseczno, a dziś pracuje w Związku, w którym z tego co wiem dzieje się dużo dobrego. Mamy kontakt ze sobą i pewne plany na przyszłość.
Największe sukcesy w karierze amatorskiej to złoty medal Mistrzostw Europy w greckiej Kavali w 1992 roku i brązowy medal Mistrzostw Świata w Budapeszcie w 1993 roku.
Pamiętam, że to były debiuty w zawodach międzynarodowych tej rangi i bardzo przeżywałem obydwa wyjazdy na turnieje. Nie było tylu federacji krajowych co teraz, a konkurencja była olbrzymia. Ale my, Polacy, mieliśmy bardzo dobrych zawodników, z którymi liczył się cały świat, nie mówiąc o kontynencie. W naszej biało-czerwonej reprezentacji aż roiło od gwiazd, a ja dobrze czułem się w tym doborowym towarzystwie. Z niektórymi dalej się spotykamy, także podczas Wigilii Bożego Narodzenia, pozostała wspaniała więź. Co do walki finałowej w Kavali, spotkałem się z zawodnikiem z Węgier, a wcześniej pokonałem przeciwników z Turcji, Bułgarii i jeszcze jednego państwa. Bardzo cieszyłem się z tego złotego krążka. Do rewanżu doszło już rok później na jego terenie na MŚ w półfinale. Co tu dużo mówić, nie byłem zadowolony z werdyktu sędziów w Budapeszcie, rywal przeszedł do finału, a ja musiałem zadowolić się brązowym krążkiem.
Równocześnie walczył pan w gronie amatorów i zawodowych, a wspomniany turniej MŚ w Budapeszcie poprzedziła walka o zawodowe Mistrzostwo Europy w Katowicach.
Podczas imprezy "Kickboxing in the Sun" w katowickim Spodku walczyłem o pas Mistrza Europy ISKA w kategorii do 64,5kg z Brytyjczykiem Rahem Patelem. Nie mogłem przegrać tego pojedynku, ponieważ byłem świetnie przygotowany. Wcześniej miałem dużo sparingów bokserskich na Gwardii, m.in. z Tomkiem Borowskim, który 2 lata później został srebrnym medalistą MŚ. Tomek chciał mnie "posadzić", ale to mu się nie udało. A wracając do walki z Patelem, w czasie ostrej wymiany ciosów w narożniku w 3 rundzie doznał on kontuzji i potyczka została zakończona. Podczas tej samej gali po dłuższej przerwie na kickboxerskim ringu stanął Przemysław Saleta i w kategorii do 90 wygrał z Holendrem Robem van Esdonkiem.
Chciałbym wspomnieć jeszcze o jednej walce zawodowej rozegranej w Berlinie z Klemensem Willnerem, podczas której doznałem złamania ręki tj. kości łokciowej. Walkę skończyłem walcząc tylko jedną ręką i niestety przegrałem - zdaniem sędziów. Po pojedynku poddałem się operacji, która spowodowała roczną przerwę w treningach. W 1992 roku doszło do rewanżu, który wygrałem zdecydowanie. Walczyć trzeba do końca.
Inna głośna konfrontacja z pana udziałem to walka rozegrana w Podolsku koło Moskwy z Jurijem Sinowem w 1994 roku.
Przewracaliśmy się raz jeden, raz drugi, taka bańka-wstańka. Sinow był dobrym zawodnikiem, stąd takie emocje. Muszę przyznać, że niedawno oglądałem tę walkę, mam nagranie sprzed ćwierć wieku. Praliśmy się niesamowicie. Najpierw ja byłem liczony 2-krotnie, potem przystąpiłem do szturmu po 4 liczeniu Rosjanin nie był zdolny do podjęcia dalszej walki.
To był ostatni rok moich występów w kickboxingu. Dowiedziałem się, że zostanę ojcem, a niestety nie doszła do skutku walka o Mistrzostwo Świata, więc pożegnałem się ze sportem. Żałowałem braku pojedynku o najważniejszy pas, także dlatego, że byłem wysoko w rankingu, a podejść do walki o MŚ było aż trzy.
Dlaczego zatem nie doszło do pojedynku o Mistrzostwo Świata?
Byłem głodny tej walki, mógłbym się bić nawet za darmo. Rywale też byli znani za każdym razem, ale zawsze coś wychodziło dodatkowego i niestety nic z tego nie wyszło.
Odczuwa wciąż pan niedosyt, czy ta sportowa złość już minęła?
Cieszę się, że po kilkunastu latach przerwy wróciłem do kickboxingu. Prowadzę zajęcia z dziećmi, młodzieżą i dorosłymi w klubie Legia przy ul. Waldorffa 31, jestem trenerem kickboxingu i instruktorem Krav Maga. Mam dużą satysfakcję z tej pracy, a moi podopieczni startują z powodzeniem w zawodach, np. Agata Piechowicz jest brązową medalistką Mistrzostw Europy Juniorek w full contact. Osobiście najlepiej czuję tę formułę, ale nasi kadeci walczą też w pointfightingu czy kick light i mam nadzieję, że wkrótce będą co niektórzy powoływani do kadry narodowej.
Czym się pan zajmował po wycofaniu z kickboxingu w połowie lat 90.?
Dostałem propozycję pracy jako asystent pewnego biznesmena, ale nie chodziło tylko o ochronę osobistą. Przez rok czasu byłem w Moskwie, gdzie pełniłem funkcję dyrektora handlowego firmy handlowej. Później w Warszawie współpracowałem przez 13 lat z doktorem Robertem Śmigielskim, kiedyś lekarzem naszej reprezentacji w kickboxingu. Byłem zarządcą nieruchomości, dyrektorem administracyjnym w Carolina Medical Center. Za namową Piotra Kroczewskiego wróciłem do sportów walki i jestem na Fortach Bema - Piotr zajął się boksem, a ja kickboxingiem.