Redakcja: Zajął pan wysokie 6. miejsce w plebiscycie „Złota Trzydziestka PZKB”, którego wyniki ogłoszono podczas Gali Polskiego Związku Kickboxingu w Pałacu Bursztynowym we Włocławku. Spodziewane osiągnięcie czy duże zaskoczenie?
Michał Wszelak: Kompletnie nie spodziewałem się, że znajdę się tak wysoko. Jadąc na uroczystość, liczyłem, że będę w granicach 12-14 lokaty. W naszym kraju jest wielu wybitnych kickboxerów z ogromnymi osiągnięciami, dlatego sądziłem, że będę niżej w klasyfikacji 30-lecia PZKB. Dlatego byłem bardzo pozytywnie zaskoczonymi wynikami, tym bardziej, że znalazłem się na 1 pozycji wśród typowych zawodników mających tylko karierę amatorską, bo przecież bardzo mało walczyłem jako zawodowiec. Cieszę się, że zostały docenione moje sukcesy na przestrzeni 15 lat, począwszy od końcówki lat 90. Zdobywałem regularnie medale Mistrzostw Świata i Europy, potrafiłem tak długo utrzymywać się w wysokiej formie i dzięki temu godnie reprezentować nasz kraj na zawodach międzynarodowych. Wracają co plebiscytu, zabrakło mi na liście kilku osób ze znakomitymi rezultatami, tytułami, ale niestety nie wszystkich udało się zmieścić. Nie chciałbym mówić o konkretnych nazwiskach, żeby nikogo nie pominąć, lecz moim zdaniem w pierwszej czwórce powinni być Piotrowski, Siegoczyński, Saleta i Cieśliński, a na 5 miejscu ex aequo wielka grupa zawodniczek i zawodników. Po prostu wielu zapisało się w historii polskiego kickboxingu.
Przed panem znaleźli się legendarni zawodnicy - Marek Piotrowski, Piotr Siegoczyński, Mariusz Cieśliński, Przemysław Saleta i Roman Bugaj. Pan też czuje się gwiazdą kickboxingu?
Zgadza się, przede mną są gwiazdy tego sportu, które w zdecydowanej większości trenowały i potrafiły połączyć kickboxing z boksem. Ja też próbowałem amatorskiego pięściarstwa, ale niewiele z tego wyszło. Wracając do pytania, czuję się gwiazdą kickboxingu, ale jedynie na skalę mojego województwa kujawsko-pomorskiego. Nie nazwałbym się gwiazdą ogólnopolską, bo pomimo wielu świetnych występów nie byłem zawodnikiem rozpoznawanym w całym kraju. Ale już w województwie nie było drugiego takiego sportowca z tak znakomitymi sukcesami międzynarodowymi, i do tego wygrywającego przez kilkanaście lat.
Kibice i media w kujawsko-pomorskim doceniali klasę i wyczyny pochodzącego ze Złotorii Michała Wszelaka?
Wielokrotnie plasowałem się w najlepszej dziesiątce wojewódzkich plebiscytów. Zajmowałem pierwsze i drugie miejsce w głosowaniu organizowanym przez gazety, stacje radiowe i portale internetowe na sportowca roku w Toruniu. Często byłem też w ścisłej czołówce. Muszę przyznać, że jako przedstawiciel niszowego sportu, za jaki uchodził kickboxing, rywalizowałem z takimi gwiazdami polskiego sportu jak żużlowiec Tomasz Gollob czy liczną grupą wioślarzy na czele z Robertem Syczem. Miejsca w granicach 3-7 w kujawsko-pomorskim było powodem do wielkiej dumy dla mnie.
Gdzie pan się uczył kickboxingu?
Od początku byłem zawodnikiem Dragon, a potem Smoka Toruń, wychowankiem trenerów najpierw Arkadiusza Szyderskiego a potem już do końca Marka Marszała. W kadrze narodowej też miałem świetnych szkoleniowców, że wspomnę Tomasza Skrzypka, który doprowadził mnie do pierwszego tytułu Mistrza Świata w 1999 roku, a także Piotra Siegoczyńskiego, Jacka Urbańczyka, Jakuba Cuszlaga, Ludwika Denderysa i wielu innych. Trenerzy się zmieniali, ja też zmieniałem formuły, startowałem od full contact do ligi contact. Gdybym miał wyróżniać, zdecydowanie najmocniej ukształtował mnie w dawnych czasach niepowtarzalny Tomasz Skrzypek. Zbudował prawdziwego zawodnika – Michała Wszelaka, który później osiągał wielkie sukcesy. Wiele zawdzięczam również wszystkim wyżej wymienionym trenerom, także kolejnym jak Rafał Kałużny, Tomasz Biernacki, Andrzej Garbaczewski itd. Niesamowita grupa wspaniałych ludzi. Każdy zwracał uwagę na coś innego, od każdego wiele się nauczyłem.
Równo 20 lat zdarzyło się, że walczył pan ze swoim trenerem. W finale Pucharu Polski full contact, w wadze +91kg przegrał pan z Markiem Marszałem. Reprezentowaliście wtedy Energostal Dragon Toruń.
Trener znał mnie od podstaw, wiedział wszystko o mocnych i słabszych stronach, chociaż oczywiście działało to w obie strony. Marek zawsze był super fighterem, mocnym psychicznie, a ja wtedy tak naprawdę początkującym zawodnikiem, chociaż w latach 1998-1999 zdobyłem najpierw brąz Mistrzostw Europy light contact w Leverkusen w wadze -89kg, a następnie zostałem w Caorle Mistrzem Świata w tej samej formule w kategorii -94kg. Jeśli chodzi o pojedynki ze szkoleniowcami, przez wiele lat przegrywałem z Wojtkiem Szczerbińskim. Bardzo długo czekałem na zwycięstwo. Długo obaj byli dla mnie nie do „przeskoczenia”, ale kiedy dojrzałem fizycznie i psychicznie mogłem zacząć walczyć jak równy z równym.
Wróćmy do 1999 roku i złotego medalu MŚ we Włoszech. Jak dziś wspomina pan tamte zawody?
To był mój debiut w turnieju tej rangi, a mimo upływu lat pamiętam przebieg poszczególnych walk. Nie znałem prawie w ogóle rywali, ale byłem dobrze przygotowany. W tamtym okresie miałem po ok. 10 treningów tygodniowo, mimo że sport łączyłem z nauką w wieczorowym technikum samochodowym oraz rozwijaniem własnej działalności – zajmowałem się handlem. Bardzo mocno psychicznie nastawił mnie trener Tomek Skrzypek, a że miałem zdrowie i już coś potrafiłem, to wygrałem wszystkie pojedynki.
Mistrzem Świata został pan mając 21 lat, a dużo dłużej czekał na… Mistrzostwo Polski.
Wygrywałem w MŚ i ME oraz PŚ, a w kraju cały czas czekałem na zwycięstwo w light contact. Znacznie lepiej mi szło w MP full contact, bowiem w tym turnieju potrafiłem zdobyć złoto. W wersji light contact najczęściej doznawałem porażek z Wojtkiem Szczerbińskim, pamiętam też przegraną z Albertem Sosnowskim. Po wielu latach wspaniałej kariery mam w dorobku 31 tytułów mistrza kraju, licząc grupy młodzieżowe, a wszystkie trofea są u mnie w domu, albo u rodziców.
Między innymi w 2004 roku na Helu zwyciężył pan w MP w dwóch formułach – light contact i semi contact, czyli dzisiejszy pointfighting.
Zdarzyło się tak parę razy, że w jeden weekend zakładałem dwa złota, w light i semi, potem w light contact i kick light. W Pucharze Polski też wygrywałem w dwóch wersjach, byłem wybierany najlepszym zawodnikiem np. Pucharu Świata. Generalnie wywodzę się z light contact, a potem próbowałem swych sił w full contact i łatwiej mi się walczyło w tej formule. A kiedy powstał kick light, bardzo mi pasował. Wszechstronna konkurencja, walka dużo szybsza, mogłem pokazać i swoją klasę sportową, i świetne wydolność. Muszę dodać, że ćwiczyłem też low kick, z tym, że nie startowałem w zawodach. Jako trener kickboxingu chciałem pokazać swym zawodnikom kickboxing z każdej strony.
Ogromnym pańskim atutem były warunki fizyczne, mierzył pan 198 cm. Jak zmieniał się pan wagowo?
Początkowo ważyłem ok. 92-94kg, potem z wiekiem nabierałem siły i tężyzny fizycznej. Zdarzało się zbijać do 94kg, ale docelowo miałem ok. 108kg. Faktycznie warunki miałem doskonałe, chociaż zdarzyło mi się walczyć z wyższym od siebie. Na własnej skórze przekonałem się jakie to trudne. W walce z niższymi umiejętnie potrafiłem wykorzystać takie atuty jak długie nogi i długie ręce.
Jakie są pana obecne związki z kickboxingiem?
Bardzo możliwe, że w przyszłym sezonie wrócę do kickboxingu jako zawodnik-weteran. Skończyłem 41 lat i mogę startować ze starszymi kolegami-rywalami. Może znów pojadę na MŚ, a że ambicją jest tylko złoto, chciałbym ponownie zwyciężyć.
Powróćmy jeszcze raz do wspaniałej kariery. W 1999 roku wygrał pan MŚ, a potem sięgał po srebro w 2001, 2003, 2005 roku.
Dobrze zapamiętałem finał z Paryża sprzed 16 lat, gdzie rywalem był Francuz. Gospodarze mieli tylko jego w walkach o złoto i chyba musiał wygrać. Kontrowersji nie zabrakło też w 2005 roku. Poślizgnąłem się w mokrym narożniku, ale nic się nie stało, to nie były ciosy nokautujące. Tymczasem nie sędzia, a ktoś z otoczenia organizatorów zdecydował o przerwaniu walki z Rosjaninem.
Na szczyt MŚ wrócił pan w 2007 roku w wieku 29 lat. Był pan wtedy także Mistrzem Europy. To pański najlepszy okres?
Chyba jeszcze mocniejszy czułem się na przełomie wieków, początek XXI był bardzo udany dla mnie. Potem stawałem się bardzo rutynowanym zawodnikiem, ustabilizowałem formę na wysokim poziomie, a na początku musiałem wiele rzeczy wypracować, by okazać się lepszy od przeciwników. Wracając do Caorle, wychodziłem do ringu tylko z tymi informacjami o rywalu, które usłyszałem od trenera tuż przed walką. Trzeba było pokazać klasę, siłę, spryt, odwagę. Z czasem, kiedy byłem najczęściej rozstawiany z nr 1, słyszałem, że nie wszyscy przeciwnicy chcą ze mną walczyć, że się obawiają itd. Ale zdarzyło się też tak w PŚ, że jako „jedynka” musiałem wygrać 3 walki, by dojść do finału. Tymczasem z „dwójką” był Włoch, lecz jakimś dziwnym trafem wszystko wygrywał… walkowerami. Finał był dla 4 pojedynkiem w krótkim czasie, a dla niego pierwszym. I niestety przegrałem.
Ukoronowaniem kariery było złoto ME 2012 w Rumunii?
W końcówce kariery czułem, że troszkę zdrowia brakuje, może zabrakło mi jakiejś przerwy w ciągu 15 lat startów. Szykowanie formy w każdym sezonie sprawiło pewnego rodzaju wypalenie. Pozostało mi mnóstwo pięknych wspomnień. Wspominałem też o boksie, którego uczyłem się w klubie Wda Świecie u Leszka Piotrowskiego. Pojechałem na MP w 2001 roku w Inowrocławiu, ale trafiłem na bardzo mocnego Adama Roguszkę. Stwierdziłem, że nie będę łączył dyscyplin, że dla mnie najważniejszy jest kickboxing i tak pozostało. Chciałem robić, to co kocham. Ostatnie Mistrzostwo Polski zdobyłem w 2014 roku. Sezon wcześniej wywalczyłem jeszcze brąz MŚ w light contact.