Redakcja: Skąd się wziął kickboxing w Pana życiu? Pochodzi Pan z Wrocławia i od początku kariery kickboxerskiej trenował Pan w Fighterze pod okiem nieżyjącego już Tomasza Skrzypka?
Dawid Kowalski: Pierwszym sportem, który trenowałem, była piłka nożna, ale nie przebiłem się we wrocławskim klubie Parasol. Na treningach, kiedy wybierano składy do gierki, moje nazwisko padało na samym końcu. Więc to oznaczało, że należę do tych najsłabszych na boisku. Dlatego dość szybko zniechęciłem się i zakończyłem futbolową przygodę jako zawodnik. Obecnie działam w piłce nożnej w innej roli, ale o tym jeszcze zapewne będzie okazja opowiedzieć. Wracając do końcówki lat 80., w pobliżu domu istniała sekcja taekwon-do, więc kolejnym naturalnym wyborem była ta dyscyplina. Bardzo mi się spodobała, do tego szybko robiłem znaczące postępy, a moją pracę doceniali trenerzy. Ważne, że jako bardzo młody zawodnik miałem już w sobie tę pasję do zwyciężania. To taka natura sportowca, który ciągle chce wygrywać, a nie znosi przegrywać. Niesamowicie szybko zaczął odnosić znaczące sukcesy. Mając 13 lat wywalczyłem brązowy medal Mistrzostw Polski Seniorów, a następnie znalazłem się w kadrze narodowej juniorów. Z kolei w wieku 15 lat pojechałem na Mistrzostwa Świata Seniorów do Malezji. To było niezwykłe wydarzenie dla takiego chłopaka jak ja, który wtedy, w 1993 roku, kończył dopiero szkołę podstawową. Startowałem wtedy także w lokalnych turniejach sztuk walki, podczas których dostrzegł mnie trener Tomasz Skrzypek. Zaprosił mnie na treningi kickboxerskie i początkowo raz w tygodniu pojawiałem się w sali Fightera, oczywiście cały czas trenując taekwon-do. Wreszcie w 1996 roku pojechałem na swoje pierwsze w życiu Mistrzostwa Polski w kickboxingu. Na ringu w Lesznie przegrałem w finale kategorii -63kg light contact z Jarosławem Madziarem z Węgrowa. W tamtym czasie w reprezentacji, ale w -69kg był też Rafał Jackiewicz z Mińska Maz. Dostałem powołanie na zgrupowanie drużyny narodowej, a następnie pojechałem na Mistrzostwa Europy.
Redakcja: Debiut w ME miał miejsce w tym samym 1996 roku w Caorle koło Wenecji.
Dawid Kowalski: Pojechałem w wadze -63kg semi contact, zaś Jarek Madziar w light contact. Jakoś specjalnie nigdy formuła semi contact mi nie leżała, ale wtedy we Włoszech niewiele zabrakło mi do medalu. Zwyciężyłem w pierwszym pojedynku Davorina Gabroveca ze Słowenii 10:7, a w drugim – o wejście do strefy medalowej - stoczyłem bardzo dobrą walkę z mistrzem świata, Niemcem Martinem Kilgusem, przegrywając 7:8. Wtedy nie wiedziałem, że rywalizuję z mistrzem świata. Internet dopiero raczkował, nie było tak łatwo o podstawowe dziś informacje. Gdybym usłyszał, że walkę z tak mocnym rywalem, z pewnością udałoby się wyzwolić z siebie jeszcze większą mobilizację i być może wygrać. Mnie zawsze motywowały potyczki z lepszymi od siebie, z kolei nie lubiłem walczyć ze słabszymi zawodnikami.
Jak zapamiętał Pan pierwszy wyjazd na Mistrzostwa Europy w semi contact? Nastroje nie mogły być dobre, bo niewiele wcześniej zamordowany został w Krakowie Andrzej First.
Tak, atmosfera nie mogła być rewelacyjna, ale staraliśmy się normalnie funkcjonować, rozmawiać, jechaliśmy przecież na święto kickboxingu. Dla mnie to było szczególne wyzwanie, gdyż jako 18-letni chłopak przechodziłem z taekwon-do do kickboxingu. W autokarze jadącym do Italii spotkałem takie osoby jak Agnieszka Rylik, Iwona Guzowska, Robert Złotkowski, Robert Nowak i wiele innych. One robiły na mnie wrażenie, znałem ich wcześniej z wielkich sukcesów międzynarodowych, o których czytałem w gazetach albo dowiadywałem się z telewizji. Nie miałem odwagi podejść, pogadać, ale na szczęście podróżowałem razem z rok starszym Rafałem Jackiewiczem. On z kolei nie miał żadnych kompleksów i odzywał się do starszych mistrzów. Dzięki temu zacząłem poznawać utytułowanych starszych zawodników i zawodniczki.
Kolejny rok to Mistrzostwa Świata w Gdańsku w hali Olivia. Czy duża była presja w związku z tak ważnym turniejem w Polsce?
Nie, wprost przeciwnie, cieszyłem się, że będę walczył w Polsce. Nie lubiłem długich podróży do Włoch, zdecydowanie bardziej wolałem rywalizować w ojczyźnie. Niestety, w Gdańsku medalu nie zdobyłem, bowiem doznałem porażki z Irlandczykiem Bernardem Duffy 7:10. Inna sprawa, że mało miałem treningów semi contact, jak wspomniałem zdecydowanie częściej ćwiczyłem light contact. W Polsce w semi wygrywałem dość łatwo z krajowymi przeciwnikami, ale na świecie byli kickboxerzy specjalizujący się w tej wersji walki i z nimi nie szło mi już tak dobrze.
MŚ w Gdańsku były dużo większymi zawodami niż ME w Caorle? Z kim trzymał wtedy Dawid Kowalski, skoro nie było innych zawodników z Wrocławia?
Impreza była ogromna, mnóstwo uczestników, wielki turniej w Polsce. A co do mnie, z taekwon-do znałem startującego w wadze -57kg Rafała Kałużnego, a kolegowałem się także z występującym w kategorii -74kg Tomaszem Biernackim. Obaj byli zawodnikami Stoczniowca Gdańsk. Faktycznie w składzie nie było nikogo z Wrocławia czy Dolnego Śląska. Najwięcej z Pomorza, poza wspomnianymi Kałużnym i Biernackim także -89kg Piotr Kohnke (YMCA Gdynia) i +89kg Wojciech Drewski (Stoczniowiec Gdańsk).
W 1997 roku został Pan w Węgrowie Mistrzem Polski light contact, a rok później obronił Pan tytuł w rodzinnym Wrocławiu.
Fajna, ważna impreza organizowana przez Tomka Skrzypka. Tak zapamiętałem wrocławski czempionat. Mieliśmy dobry skład, złoto z Fightera zdobyli także w -57kg Arkadiusz Mach i -89kg Piotr Szymanowski. W finale -63kg spotkałem się z ambitnym Maćkiem Domińczakiem.
Pierwszym bardzo ważnym sukcesem w pańskiej karierze było wywalczenie brązowego medalu ME light contact w Leverkusen w 1998 roku.
Myślę, że to był spodziewany sukces. Zdobywałem medale na Pucharach Świata i liczyłem na podium w Niemczech. W półfinale przegrałem niejednogłośnie ze znakomitym Tomazem Baradą ze Słowenii, którego wcześniej pokonałem w taekwon-do. To była minimalna, nieznaczna porażka. I jeśli mam żałować, to szkoda, że tej walki nie było w finale. Poza nami tak naprawdę nikt nie liczył się w wadze. Medal mnie satysfakcjonował, ale liczyłem, że będzie złoty albo srebrny. Przegrałem z gwiazdą kickboxingu, wielokrotnym Mistrzem Świata i Europy, więc wstydu nie było.
Zaczął się najlepszy okres w pańskiej karierze, bowiem w 1999 roku w Caorle został Pan Mistrzem Świata light contact -63kg.
Mając 21 lat stanąłem na najwyższym stopniu i usłyszałem Mazurka Dąbrowskiego, coś pięknego. A wcale łatwo nie było, do dziś pamiętam jak przed finałem bolały mnie stopy. Miałem odciski, stopy mnie piekły, ale zacisnąłem zęby i walczyłem. Zwycięstwo przypieczętowałem ładną obrotówką. W 1999 roku dostałem też propozycję od trenera Andrzeja Palacza walki o zawodowe Mistrzostwo Świata WAKO Pro w light contact -69kg. Nie miałem specjalnych przygotowań, to nie była moja kategoria, ale pojechałem z trenerem Rafałem Petertilem i odniosłem kolejny sukces we Włoszech. Przytoczę anegdotę z tamtego okresu – otóż trener, oczywiście nieświadomie, przygotował mi taką maść rozgrzewającą, że przed północą w oczekiwaniu na walkę musiałem przebywać na powietrzu, by schłodzić ciało...
Italia i rok 2000, tym razem ME w Jesolo, gdzie do tytułu Mistrza Świata dokłada Pan Mistrzostwo Europy.
Sporo naszych reprezentantów było w finale, ale po złoto sięgnął jeszcze tylko Michał Wszelak. Byłem niesamowicie szczęśliwy, gdyż jako 22-letni kickboxer miałem już wszystko w light contact. W tych wielkich turniejach pokonywałem świetnych rywali, np. Rosjanina, który był Mistrzem Świata w low kicku i full contact, a chciał się jeszcze sprawdzić na macie. Szukałem nowych wyzwań, dlatego trafiłem do wersji full contact. Ale na krótko, ponieważ niedługo później przeniosłem się do boksu zawodowego za namową Andrzeja Gmitruka.
Którzy trenerzy mieli największy wpływ na Dawida Kowalskiego?
Z pewnością Tomasz Skrzypek i Jerzy Jedut. Tomek Skrzypek nauczycielem w szkole, do której uczęszczałem, i już wtedy mieliśmy bardzo dobry kontakt. Dla mnie w ogóle był jak przyjaciel, starszy brat. Autorytet w sporcie dla wielu zawodników. Wcześniej często jeździłem na treningi taekwon-do do Lubartowa do wielkiej postaci tego sportu Jerzego Jeduta. Bardzo miło wspominam pracę z Ludwikiem Denderysem. Niczego w karierze nie żałuję, ale gdybym został dłużej w kickboxingu może zostałbym ikoną tego sportu. Mogłem przecież jeszcze wiele razy walczyć o MŚ i ME. Ale życie tak się potoczyło, że trafiłem do boksu, walczyłem na polskich ringach, a w 2005 roku zamieszkałem w Cardiff, gdzie jestem z rodziną do dziś.
Wielu kibiców pamięta jeszcze jeden pański wyjazd do Włoch, ale pięściarski i nieudany z powodu skandalicznego werdyktu sędziowskiego.
To była walka z Włochem Luciano Abisem o wakujący tytuł interkontynentalny IBF w wadze półśredniej. W Cagliari miałem go na deskach, sędzia ewidentnie mu pomógł, bowiem Abis na nim się oparł i przytrzymał. Gdyby nie arbiter, nie wstałby z maty i wygrałbym w 3 rundzie. Tymczasem punktacja była 114:113, 114:113, 115:112 dla Włocha.
Czym się Pan obecnie zajmuje?
Wiele lat temu mogłem pojechać z Tomkiem Adamkiem do USA, bowiem miałem ofertę od Dona Kinga, ale nie czułem się na siłach. Wolałem skorzystać z propozycji brytyjskiej, mówiono mi, że od Calzaghe, ale rzeczywistość okazała się trudniejsza. Dostałem kontrakt, ale na gorszych warunkach, dlatego trzeba było też pracować jako portier czy kelner, potem skończyłem studia i zostałem nauczycielem. W boksie, jak mówił ówczesny menedżer, Brytyjczycy obawiali się mnie i nie chcieli walczyć, dlatego zmieniono mi nazwisko na David Karl. Byłem zły, ale nie miałem wyjścia. Dziś prowadzę firmę zajmującą się organizacją m.in. zgrupowań, sparingów piłkarskich. Znów mam kontakt m.in. z Parasolem Wrocław oraz klubami z Niemiec, Wlk. Brytanii itd.