Pod koniec 1997 roku w Hala Olivia Gdańsk odbyły się Mistrzostwa Świata w kickboxingu, pierwsze i jak dotąd jedyne w Polsce. Biało-Czerwoni spisali się znakomicie, zdobyli 13 medali, w tym 5 złotych (10 finałów) w formułach Full Contact i Semi Contact (obecnie Pointfighting).
Po 25 latach zawody wspominają trenerzy Piotr Siegoczyński i Jakub Cuszlag.
W wersji Full Contact Mistrzami Świata zostali: Mariusz Cieśliński (-54kg), Mirosław Karwiński (-67kg), Gerard Zdziarski (-75kg), Roman Bugaj (-86kg), Wicemistrzami Anna Kasprzak (-60kg), Agnieszka Rylik, Maurycy Gojko (-57kg) i Andrzej Pniewski (-91kg), a brąz zdobyli Edyta Olewniczak (-52kg), Iwona Guzowska (-56kg) i Robert Nowak (-71kg). W Semi Contact po Mistrzostwo Świata sięgnął Rafał Kałużny (-57kg), a po Wicemistrzostwo Joanna Rymczonek (-65kg). W Gdańsku rywalizowano także w formach przy muzyce.
W kadrze Semi Contact trenerami byli Piotr Siegoczyński i Wojciech Górecki, a w reprezentacji Full Contact Jakub Cuszlag współpracował z Ludwikiem Denderysem i nieżyjącym już Jackiem Drelą.
Piotr Siegoczyński (dziś Prezes Polskiego Związku Kickboxingu):
Mistrzostwa Świata w Gdańsku był wielkim, niezapomnianym wydarzeniem nie tylko w polskim kickboxingu, ale całym naszym sporcie w 1997 roku, w którym nie było wówczas letnich czy zimowych Igrzysk Olimpijskich czy też Igrzysk The World Games.
WAKO przyznało nam organizację dzięki staraniom Marka Gąsiorka i Andrzeja Palacza. Przygotowywaliśmy się do zawodów bardzo sumiennie, zresztą wspólnie z kadrą full contact mieliśmy jedno zgrupowanie w Zakopanem, gdzie odbył się jedyny w historii sparing między tak odległymi sobie formułami. Zdawaliśmy sobie sprawę, z jednej strony z szansy, jaką jest występ w MŚ przed własną publicznością, a z drugiej z odpowiedzialności i presji, bo jednak w formule semi contact, czyli obecnym pointfightngu bardzo ciężko o medale w największych turniejach. Wcześniej ja zdobyłem 2 tytuły Mistrza Świata semi contact, a drugim naszym złotym medalistą został właśnie w Gdańsku Rafał Kałużny, 21-letni kickboxer z miejscowego TKKF Stoczniowiec.
Liczyliśmy na dobre wyniki w MŚ 1997 i za to należy uznać dwa finały. Rafał Kałużny wygrał wszystkie 4 walki, a Joanna Rymczonek przegrała dopiero finał. Chyba jednak dopiero po latach okazało się jak to były udane zawody. Niesamowita rywalizacja i specjalizacja w pointfightingu sprawiają, że ciężko dojść do strefy medalowej w MŚ czy ME. Ostatnio Polacy świetnie spisali się w Antalyi, gdzie srebro Mistrzostw Europy zdobyła Malwina Strzelecka, a brąz Krystian Biś.
Pracowałem podczas MŚ w Gdańsku ze swoim rówieśnikiem 31-letnim Wojtkiem Góreckim, zresztą w tym samym wieku był Kuba Cuszlag. Starsi za to Ludwik Denderys i Jacek Drela. Było w nas mnóstwo pasji, ambicji, chęci i woli walki. Zawodniczki i zawodnicy byli tacy sami, tak samo mocni zdeterminowani na tym, by Biało-Czerwoni dominowali w Olivii. Co prawda zaczęło się pechowo, bowiem ze względów technicznych nasza rywalizacja rozpoczęła się drugiego dnia mistrzostw, a my już na pierwszy dzień wymalowaliśmy twarze biało-czerwonymi kolorami, wysłuchaliśmy w szatni utwór "Obława" Jacka Kaczmarskiego i pełni energii wtargnęliśmy na halę a tu okazało się, że walki dopiero na drugi dzień…
Mieliśmy ciekawy, perspektywiczny skład, z możliwością zdobycia jeszcze jednego, dwóch medali. Realne szanse te na pewno mieli Agata Łuczko, Tomasz Biernacki, Marcin Pałuba czy Piotr Kohnke.
Troszkę szkoda, bo końcowy rezultat powinien być jeszcze lepszy. Rafał Kałużny był naszym liderem i potwierdził wielką klasę, niespodzianką było srebro Aśki Rymczonek, zabrakło brązowego krążka do kolekcji. Ale tu znów muszę stwierdzić, że mocno techniczna wersja semi contact jest sportowo bardzo trudna! Serce do walki musi być w kickboxingu, ale samym sercem w ciągu ostatnich kilkudziesięciu sekund nie sposób odrobić kilkupunktowej straty w tej formule.
Dla nas ważne było, że uczestniczymy w święcie kickboxingu, że na trybunach, zwłaszcza na finałach jest sporo kibiców, że zawodami interesują się media, telewizja, radio, gazety. Z innych reprezentacji bardzo mocni byli Anglicy, Niemcy, Włosi i USA. Ekipy z Anglii oraz Włoch dalej są silne, mimo że minęło ćwierć wieku.
Jakub Cuszlag:
Większość walk, a było ich sporo, pamiętam urywkami z różnych dni turnieju. Oczywiście te finałowe przede wszystkim, ale w innych też nie zabrakło dramaturgii i niejednokrotnie się zdarzało, że swoim poziomem były godne finałów. Wszyscy zawodnicy zostawili na ringu swoje serce i kawałek zdrowia. W tamtym czasie mieliśmy jedną z najsilniejszych ekip narodowych na świecie i prawie każdy miał swoje 5 minut na tych mistrzostwach.
Mistrzostwa Świata były rozgrywane w Polsce, co zwiększało nasze możliwości logistyczne. Większa liczba zawodników w kadrze narodowej, aktywna pomoc trenerów klubowych, kibice itd. Od samego początku prowadzenia kadry posiłkowałem się trenerami mającymi przeszłość bokserską. Należy dodać, że pracę szkoleniową, jak i styl walki opierałem przede wszystkim na szeroko pojętej metodyce i technice bokserskiej, natomiast techniki nożne były bardzo ważnym elementem dodatkowym. Oczywiście byli zawodnicy którzy preferowali lub traktowali techniki nożne na równi z bokserskimi, np. Mariusz Cieśliński, którego wyniki mówiły same za siebie. Po prostu starałem się jak najbardziej pomagać i niczego na siłę nie narzucać. W Gdańsku pamiętam było nas trzech, ja, Ludwik Denderys i nieżyjący już Jacek Drela. Do tego dochodzili oczywiście trenerzy klubowi. Sytuacja była naprawdę komfortowa. Zawodnicy mieli zaufanie do każdego z nas, więc wymienialiśmy się rotacyjnie, a jak się zdarzyło, że kickboxer miał swoje preferencje w narożniku to też z tym nie było problemu. Czasami nasze walki toczyły się na dwóch ringach, a oprócz tego trzeba było rozgrzewać zawodników, którzy zaraz mieli walczyć. Również od samego początku przykładałem wagę do rzetelnego przepływu informacji, tak że nie było bałaganu i pośpiechu z bezpośrednim przygotowaniem zawodnika do walki.
To była od lat budowana, z dużym doświadczeniem ekipa. Każdy mógł dotrzeć do finału MŚ. Czasami zabrakło po prostu szczęścia. Pamiętajmy też, że na najwyższym poziomie o wygranej często decydują małe szczegóły. Nigdy nie można być pewnym i spokojnym o wynik, zwłaszcza w sportach walki. Tu matematyka nie jest tak oczywista jak w innych dyscyplinach. Czasami faworyt odpada, a „młody” przebija się wyżej. Mimo drobnych zmian personalnych, w turnieju mistrzowskim w Gdańsku startowali ludzie „zaprawieni w boju”.
Jako obrońcy tytułu do MŚ przystępowali Iwona Guzowska i Roman Bugaj. Na pewno gdzieś tam po cichu na nich liczyliśmy, lecz takie pojmowanie, że ktoś jest faworytem i coś musi udowodnić wywołuje czasami niepotrzebny, dodatkowy stres. Czasami lepiej podejść do tego z „czystą” głową. W Gdańsku zdobyliśmy 4 złote, 4 srebrne i 3 brązowe. Nic dodać, nic ująć. Staż treningowy, doświadczenia i własne „ściany” dawały nam tzw. „flow” w walkach. Jedno jest pewne, trzeba było kilka dni solidnie popracować, żeby dojść do finału. Świadczy to o dużej liczbie zawodników biorących udział w formule full contact.
Zawodnicy potrafili podporządkować się pewnym żelaznym regułom. Natomiast każdy trener popełnia błędy. To co mi utkwiło w głowie to trzecia, ostatnia runda naszego jednego z najlepszych zawodników Darka Junga. Darek toczył ciężką walkę z rywalem z Rosji. Wtedy punktacja nie była jeszcze widoczna na żywo. Opieraliśmy się na własnej intuicji. Pamiętam, że w połowie ostatniej rundy krzyknąłem do Darka, że ma lekką przewagę punktową i żeby nie wdawał się dość niebezpieczne działania ofensywne, a trzymał przeciwnika na dystans. Walka zakończyła się niejednogłośnym wynikiem 2:1, ale niestety na korzyść Rosjanina. Tę walkę uważam za swoją osobistą porażkę i być może przy innej wskazówce Darek sięgnąłby po złoto na tym turnieju.
A co do atmosfery na zawodach, była świetna, byliśmy u siebie, a zainteresowanie mediów ze względu na atrakcyjność dyscypliny i dodatkowo na polskim podwórku duże.
Co do mojej pracy, Andrzej Palacz przekazał mi kadrę w 1996 roku, a zakończyłem swoją “działalność” bodajże po Mistrzostwach Świata w Turcji w 2013 roku. W tym czasie pomagali mi wspaniali ludzie, trenerzy boksu, kickboxingu. Każdy z nich dodawał elementy, które razem składaliśmy w całość. Ponieważ uważam, iż nie należy zamykać się na „własnym podwórku” współpracowałem z najlepszymi reprezentacjami na świecie. Byli to Rosjanie, Ukraińcy później dołączyli do nas Norwegowie. Były to kroki milowe w szkoleniu naszej reprezentacji. Gdańsk to był największy sukces za mojej kadencji, ale do końca tj. 2013 roku byliśmy w czubie klasyfikacji w zawodach rangi mistrzowskiej.
Jako zawodnik sukcesy na arenie międzynarodowej odnosiłem w formule walki wywodzącej się z Chin – Sanda. Najpewniej się w tym czułem z racji tego, że obok solidnego rzemiosła bokserskiego i kickbokserskiego w młodości uprawiałem kilka lat judo, a sanda to takie – upraszczając reguły - mma w stójce. Miałem również epizod związany z walkami bokserskimi w USA. Uczestniczyłem w zgrupowaniach jako trener wspomagający kadrę Polski Juniorów i Seniorów w boksie. Po wielu latach spędzonych z kadrą Full Contact doszedłem do punktu, w którym nie potrafiłem już dawać z siebie 110 procent. Na szczęście był już obok Radek Laskowski, który obecnie z Wojtkiem Kiersteinem prowadzą z sukcesami reprezentację. Drugą moją pasją jest triathlon, oo ponad 20 lat realizuję się w tej formie aktywności, nie pozwalając na to, aby mój brzuszek zbytnio się rozrósł. Co do sportów walki, wprowadzam czasami „elementy bajkowe” na zajęciach, które sporadycznie prowadzę z dzieciaczkami za granicą.